krzara prowadzi tutaj blog rowerowy

krzara

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2012

Dystans całkowity:852.00 km (w terenie 46.00 km; 5.40%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:8
Średnio na aktywność:106.50 km
Więcej statystyk

"A Karliczek za nią" - XVIII Pętla Rudnicka.

Niedziela, 27 maja 2012 | dodano: 30.05.2012

Gdyby nie zbliżająca się szybkimi krokami Peta Orbita (500 km rowerem wokół Częstochowy w 24 godziny) pomykałbym wygodnie busikiem w grupie dwudziestu wesołych Zabieganych na XVIII Pętlę Rudnicką. Jednak nie ma zmiłuj się, trzeba przyzwyczajać cztery litery do nowego siodełka a nogi do wielogodzinnego kręcenia. Te 50 km do Rudnik i kolejne 50 z powrotem potraktuję jako lekki rowerowy trening. Bieganie nijak się ma do jazdy na rowerze bo pracują inne partie mięśni, tak więc sam nie wiem co dzisiaj było z sensem a co bez sensu. Co innego gdy trzeba przygotować się do duatlonu, triatlonu lub advenczeru. Tu sprawdza się pełna ogólnorozwojówka. Tłumaczę sobie, że dwugodzinny rowerek nie zaszkodzi dobremu wynikowi w biegu bo i tak by go nie było ale za to 14 km biegu w Rudnikach będzie kolejnym kroczkiem w wybieganiu ku nieosiągalnemu (narazie) przeze mnie maratonowi. Słowo maraton co rusz pojawia się w moich startach ale jakoś do tego właściwego „z buta” podchodzę gorzej niż pies do jeża. Nie straszne mi maratony rowerowe, biegówkowe, nordic walkingowe. Za trzy tygodnie start w maratonie rolkowym a ten „z buta” wciąż odstrasza. Jak go łyknąć? Nie cierpię biegania i to zarówno na sto metrów jak i na sto kilometrów. Żyję z tą skazą, nawet próbuję ją tuszować, biegać, ale to trąci skrajnym masochizmem. Jestem pewien, nigdy nie polubię biegania.
Południe – mijam tablicę pokazującą temperaturę powietrza i asfaltu.



Oj będzie cieplutko pod asicsami. Trasa Pętli prowadzi asfaltami przez okoliczne miejscowości i cień będzie dzisiaj towarem deficytowym.
Ale to dobrze, nawet super. W myśl zasady im gorzej tym lepiej, lampa i górki nie odstraszają mnie.
Dwie godziny przed biegiem wyciągam swoją, sprawdzoną aptekę w cieniu przydrożnego drzewa i


zaczynam się koksować. Brązowy ryż z wiśniowym jogurtem wchodzi powoli ale daje uczucie sytości i lekkości. No to pofrunę.


Obowiązkowe, pamiątkowe zdjęcie mandarynek przed startem i zbiorowe odliczanie. Wije się wije wężyk biegaczy po rozgrzanym asfalcie. Mandarynki w podgrupach rozrzucone od czuba po ogon.
Na zeszłorocznej edycji cały czas towarzyszył mi Orła cień a dziś gnałem od samego startu po metę za Karolinką. Trochę droczyła się ze mną. Na początku dała się nawet wyprzedzić. Że niby za ostro zaczęła, że niby za ciepło ubrana, w dłuższych spodenkach ale cały czas robiła swoje i parła do przodu. Marzyłem o podczepieniu się ale jakoś tak napierała, że między nami był zawsze ktoś trzeci. Nawet jak tego trzeciego udało mi się łyknąć i zbliżałem się do niej to wyprzedzała i zastępowała go kolejnym.
Ale muszę przyznać, że przydała mi się kilka razy. Często prosiła rowerową obstawę o butelkę wody. Pociągała parę łyków i odrzucała niedopitą butelkę do rowu. Polowałem na ten moment i kolejne łyki z tej butelki były moje. (Pamiętasz Natalko jak dwa lata temu w podobnym upale piliśmy na zmianę z jednej butelki i jak prawie razem dzięki i temu dociągnęliśmy do mety?).
Kochane dziewczyny, odbieracie i przywracacie nam siły. Rozochociłem się tak bardzo biegnąc w lekkim dystansie za Karolinką, że pomyślałem nawet o próbie ataku na ostatnim długim podbiegu.
Tego kolejnego trzeciego znowu udało mi się wyeliminować ale na moje nieszczęście Karolinka dorwała kilkuosobową grupę i po kolei zaczęła wrzucać między nas kilku trzecich. Niestety mimo szaleńczego pościgu, wyprzedzania podrzucanych mi trzecich i to pod górę, to ona była górą. Znów była górą.


Karolinka

Na pocieszenie pozostaje fakt, że i ja załapałem się do setki i poprawiłem ubiegłoroczny wynik prawie o dwie minuty. Karolinko masz w tym duży udział. Trzeba by wypić za to flaszeczkę wina. Oczywiście ja Karliczek stawiam.

Dystans: 13,7 km
Miejsce: 99 na 138 osób
Czas: 1:10:24

A Karolinka 94



Od Barbary do Marii - (cz.3 - Barbara)

Sobota, 26 maja 2012 | dodano: 28.05.2012

Dzień Matki, górnicze retrospekcje i zawody Nordick Walking to dzisiejszy, bogaty dla mnie tryptyk.


Przede mną wyłania się hałda nieczynnej kopalni rudy żelaza "Barbara"

Na 16:00 zaplanowano start drugiej rundy Pucharu Jurajskiego w Nornic Walking. Nie ma zmiłuj, cały rozkład dnia trzeba podporządkować tej sprawie. Anwi stawia na turystyczno-krajoznawczy wypad, ja na sportowy. Czyżbyśmy tak mocno popadli w swoje nałogi iż żadne z nas nie może zrezygnować ze swojej działki? Zero tolerancji? Wymieniamy się sms`ami o treści „powodzenia na zawodach” i „ świetnych zdjęć przyrody”, po czym osobno planujemy i przemierzam swoje rowerowe ścieżki. Nie wiem jak Ona ale ja po powrocie wieczorem prawie z zazdrością podziwiam efekt jej fotograficznych łowów i jako niepoprawny optymista wmawiam sobie, że moja wyprawa też była fajna.
Planując dzisiejszy wypad kusiła opcja „LB” przed zawodami. Odpadła. Wygrała: dojechać rowerkiem na zawody. Marzyło mi się powalczyć o pudło w kategorii wiekowej. Oczywiście jak najmocniej punktować w Open by realizować cel ukończenia w dziesiątce Pucharu składającego się z siedmiu, comiesięcznych startów.
Postanowiłem też podlizać się troszkę śp. mamie i tacie. Mamie bo to Dzień Matki, Tacie, bo obiecywałem górnicze wycieczki.
Na dzień dobry była więc zdrowaśka na cmentarzu rodzinnym w Kawodrzy.



Cmentarz leży w pobliżu hałdy kopalnianej co pięknie połączyło maminy i taciny akcent dzisiejszej wycieczki.
Ten właściwy, górniczy akcent miał nastąpić wkrótce po kilku kilometrach przy innej, może najważniejszej hałdzie nieczynnej już kopalni rudy żelaza „Barbara” w Dźbowie.


Hałda kopalni Barbara

Tu tata Antoni zaczynał swoją przygodę z górnictwem. Był 1954 rok, rok otwarcia kopalni, pięć lat po ślubie z mamą Janiną. Ja Krzysztof miałem już i dopiero dwa lata.
Ileż wściekłości we mnie, że nie rejestrowałem tak jak dzisiaj ich codziennego życia , gdzie i jak pracowali.
Kopalnia Barbara usytuowana w Dźbowie, dzisiaj dzielnicy Częstochowy była największą kopalnią rudy żelaza pod Częstochową. Była jak kopalnia matka.


Widok z hałdy na Klasztor Jasnogórski.

Tata jeździł do pracy rowerem. Teraz ja też kręcę rowerkiem do swojej.


Hałda od strony zachodniej - mniej zadrzewiona.

Wydeptane i wyjeżdżone wyboiste, kręte ścieżki prowadzące na szczyt hałdy to świetne miejsce do trenowania MTB. Wszędzie napotykam rude, ciężkie kamienie będące wydobywaną tu rudą żelaza.
Górnicy rozpoznawali bryły rudy po ich ciężarze. To co było lekkie to był maras czyli skała płonna i szło na hałdy. To co było ciężkie czyli ruda trafiało na koleby i jechało do huty.
Górnik przodowy miał płacone od ilości wydobytej rudy. 90% tego zarabiał maszynista podstawiający w chodniku wózki na rudę i wywożący je pod szyb wydobywczy pod ziemią. To on przeważnie narzucał tempo pracy w trosce o swoją wypłatę.

Ale wróćmy na powierzchnię. Po przeczesaniu hałdy, której zbocza częściowo porośnięte są drzewami a z której widok na okolice wspaniały kieruję się ku budynkom pokopalnianym w większości przejętym i adoptowanym przez różne firmy.


Nadszybie kopalni Barbara.


Podstacja trzyma się dzielnie chociaż


odcięto dawno prąd.

Trudno gdziekolwiek zajrzeć bo ogrodzone i zamknięte ale ja jeszcze tu wrócę. Na razie to tylko zwiad.

Czas pomyśleć o zawodach. Banan i torebka brązowego ryżu z wiśniowym jogurtem zjedzone nad strumykiem i śmigam do Huty Starej B na zawody. Bratnia dusza przywozi mi samochodem buty i kije. To te same kije, które niosły mnie na pudło w Gaszynie. Śmigane co prawda ale odkupione, już moje. Jednoczęściowe, ultra lekkie z wypinanymi rękawicami a przede wszystkim z ostrymi końcówkami widiowymi. Dziś połowa trasy prowadzi asfaltem i betonem więc będzie się na czym odpychać.
Na starcie czołówka okolicznych napieraczy. Widać, że i oni myślą o dobrym wyniku w całym Pucharze.
Wierzę, że nowy sprzęt i wola walki przyniosą efekt na dwóch trzykilometrowych pętlach.
Trzymam się czołówki, podpatruję kapitalny, lekki, spokojny ale jakże efektywny krok najlepszego kijarza z Podkowy Janów. Nauka, nauka i jeszcze raz nauka a przyjdą efekty. Na drugim okrążeniu umacniam się na ósmym miejscu. Czyli nie jest źle ale nie najgorzej jest.

Zaczynamy drugie okrążenie.

Czołówka trochę odjechała a za plecami ktoś raz z lewej, raz z prawej próbuje mnie minąć. Dwa kilometry do mety. Oj nie obronię się przed ponawianymi atakami. Nagle stukot kijów, który zawsze denerwował mnie staje się moim sprzymierzeńcem. Oceniam, że jeśli tylko nie będę wolniej stukał od rywala to nie przegoni mnie. Stuk w stuk przez prawie dwa kilometry. Koszmar ale jakże skuteczny. Czy wytrzymam. 400 m do mety. Wpadamy na dwudziesto metrowy odcinek kostki przy szkole. Muzyka, kibice. Mocne wbicie prawego kija i…


Zdjęcie zrobione po odnalezieniu końcówki.

Widia zostaje we fudze między kostkami. Moment zawahania czy zatrzymać się i podnieść widię czy napierać bez niej. Zwycięża to drugie. Obrona miejsca do końca. Gorzej na stadionie. Tu 200 m po trawie więc nie słychać stukotu rywala. Sadzę więc na maxa starając się zachować poprzedni rytm. Ostatni zakręt i 40 m prostej. Rywal odpuszcza.


Pierwszy w kategorii

siódmy w open (jeden z czołówki złapał minutę kary).
Tylko 56 sekund za zwycięzcą na dystansie 6 km.
Plan dobrze wykonany. Przesunąłem się z 12 na 8 miejsce w open po 2 biegach.
Teraz Janów zaprasza na trzecią rundę 16 czerwca.
Dobra duszyczka zabiera sprzęt i trofea do domu.
Losowanie przynosi kije treckingowe do łażenia po górach.
Jeszcze tylko 15 km kręcenia i ful na dzisiaj.



70 pokolenie cytrynków lata nad bunkrami na wzgórzu Parchowatka k/Żarek

Sobota, 19 maja 2012 | dodano: 22.05.2012

Należy do długowiecznych. Zawsze siada na kwiatkach ze złożonymi skrzydełkami, pokazując tylko ich zewnętrzną stronę. Spośród motyli należy do długowiecznych bo żyje prawie rok. Łatwo zatem obliczyć, że to już siedemdziesiąte pokolenie cytrynków lata nad rozległymi, pagórkowatymi łąkami kryjącymi żelbetonowe, niemieckie bunkry z II wojny światowej.


Listkowiec cytrynek.

O ileż cenniejsze jest historiobranie gdy można na własne oczy zobaczyć, wręcz dotknąć jej przedmiotów. Dzisiaj przyglądam się kilkunastu różnym bunkrom wchodzącym w skład Niemieckiego Punktu Oporu rozmieszczonego na wzgórzu Parchowatka koło Żarek. Wchodzę do nich, jak żołnierz obserwuję przedpole z wieżyczek i okienek strzelniczych.
Podziwiam trafność wyboru miejsca. Są trudne do wypatrzenia. Świetna z nich widoczność i punkt obstrzału pobliskich dróg. Dzięki mapce odrysowanej z ekranu kompa odnajduję dziewięć z jedenastu

Ringstand 58c - w głębi Sanktuarium Matki Bożej Leśniowskiej w Żarkach.


Kochbunkier - w głębi Sanktuarium


Ringstand 58c


Kochbunkier (z kwadratowym otworem w zadaszeniu) pod Wzgórzem Parchowatka


Regelbau 668 z peryskopem.


Zbiornik na wodę (deszczówkę) 3m x 4m


Ringstand 58c

jego wnętrze.

I tak jak cytrynek buszując po wzgórzu, przemierzając w te i wewte pobliskie pola i łąki z kwitnącymi poziomkami trafiłem na dziewięć z jedenastu wytypowanych obiektów. Dwa odpuściłem bo czułem, że

cierpliwość Iwonki może się skończyć.

Jeszcze tylko polowanie na ostatni okaz.

Jest! I ja mam swojego, jednego z największych i najpiękniejszych polskich motyli.
Paź Królowej.

PS.
Wypada jeszcze wspomnieć o corocznej, strusiowej akcji Polska Biega

Tym razem nad zalewem w Poraju.


Zaliczyłem ją rano o 10:00 przed bunkrami biegiem na 3km w asyście miejscowej drużyny piłki nożnej. Wiadomo piłkarz musi być wybiegany.

i o pogaduszkach na powrocie u przemiłego i zawsze gościnnego Jurka.


Jurku, Twoje nieustające zdrowie.



Rajd Miejski 360 Stopni - Gliwice 2012

Sobota, 12 maja 2012 | dodano: 13.05.2012

Dwa dni napierania: sobota i niedziela. Bieg, rower, rolki, kajaki. Wszystko z nawigacją. Do tego zadania specjalne.


Old Power Team.

Całkiem niedawno usłyszałem na zawodach od sympatycznego, jeszcze młodego złośliwca soczyste, mało znane powiedzenie, że „Młodość musi się wyszaleć a starość wypierdzieć”. Oczywistym było jak obdzielił między nami te epitety. Od tego czasu uważniej zacząłem patrzeć na swoje starty w różnych zawodach i na osiągane wyniki. Oceniałem ile w tym powiedzeniu jest prawdy. Czy faza przejścia od młodości do starości jest wyraźnie widoczna. A może uchowaj boże dominuje już pierdzenie.
Nie pocieszał fakt, że każdy mimo nawet usilnych starań i uprawiania wszelakich form aktywności wcześniej czy później utraci energię młodzieńczego szaleństwa i będzie skazany tylko na pierdzenie.
Omawiany temat zasługiwał na szersze, naukowe potraktowanie. Pracując nad tym nadarzyła się dosyć odważna propozycja mariażu wyraźnie skrajnych wiekowo sylwetek. Otóż, mój serdeczny kolega Łukasz (l 30) z Klubu Zabiegani Częstochowa zaproponował mi (l 60) wspólny start w renomowanych, dwudniowych zawodach na orientację z etapami biegowymi, rowerowymi, kajakowym, rolkowym i przeróżnymi zadaniami specjalnymi. Dokładniej, 25 km biegu w pierwszym dniu i 80 km łączonych dyscyplin w drugim dniu.
Łukasz, świetny biegacz, utytułowany ultras, rowerzysta, tym razem postawił na start w kategorii MV czyli w kategorii, w której suma wieku zawodników musi wynosić co najmniej 90 lat. Żeby zrealizować swój plan potrzebował mojej sześćdziesiątki, która z matematycznego punktu widzenia była optymalnym rozwiązaniem. Pozostawało tylko bez odpowiedzi pytanie ile w tej sześćdziesiątce choćby szczątkowego, młodzieńczego szaleństwa a ile pierdzenia.
Zaszczycony zaproszeniem do wspólnego napierania z tak utytułowanym zawodnikiem przystałem na wspólny start w Rajdzie Miejskim 360 Stopni Gliwice 2012. Przyjęliśmy nazwę Old Power Team, uiściliśmy wpisowe i rozpoczęliśmy przygotowania.
Mój niepoprawny optymizm opierał się na tym, że może i ja wniosę oprócz lat konkretny wkład dla drużyny. Wierzyłem, że roweru i rolek nie zawalę. Trochę nieelegancko gdy swoją wartość buduje się na słabości innych no ale cóż, mówię jak na spowiedzi. Łukasz nigdy nie jeździł na rolkach ani na łyżwach. Tu byłem górą. Zdążyłem dwa razy parę dni przed zawodami postawić go na rolkach i ośmielić do pierwszych kroków. Oj, etap rolkowy zapowiadał się cieniutko.
Niezbyt dużo obiecywaliśmy sobie po kajaku. Tu nasze chęci nie szły w parze z umiejętnościami.
Koszmarnie zapowiadał się dla mnie bieg na 25 km. Nie to, że tego nie zrobię ale przypuszczałem, że będę kulą u nogi dla tak mocnego w biegach partnera. A team musi trzymać się razem.
Reasumując każdy z nas świadom był swoich słabszych stron ale wspólne uzupełnianie się i motywowanie na trasie miało przynieść wynik.
Pociąg do Gliwic był najtańszą opcją transportu.

Znowu sakwy w użyciu i tym razem dodatkowo przytroczone do nich rolki.

Karimata i śpiwór najtańszą opcją noclegu.


Tu się chyba nie pośpi.

Ku wielkiej radości zdobywamy szkolny materac, wybieramy cichy korytarz i szykujemy spanko by było gotowe po powrocie wieczorem z pierwszego, biegowego etapu.
Losujemy kolory plastronów i busikiem na Start, na 15:00 z rynku w Gliwicach.

Pierwszy dzień zawodów



74 dwuosobowe zespoły w żółtych i pomarańczowych plastronach z mapami w ręku rozbiegają się we wszystkich kierunkach. Ich zadaniem dotrzeć w dowolnej kolejności, dowolnymi drogami do 12 punktów kontrolnych rozmieszczonych na 25 kilometrowej trasie i wykonać na każdym z nich zadanie specjalne. Dopiero po prawidłowym wykonaniu zadania można napierać dalej do kolejnego punktu.
Niech je wyliczę:

- strzelanie z łuku - do 3 celnych trafień (wyszło w dwóch podejściach)

Nie ma to jak fachowy, miły instruktarz.

- ogród botaniczny – odszukanie trzech drzew (całkiem sprawnie)
- pchnięcie kulą - (minimum zaliczone za pierwszym razem)
- wydział chemii – przeprowadzenie trzech doświadczeń chemicznych z odczynnikami (bomba)
- zadanie z matematyki z zakresu logiki (wtopa – 24 minuty w plecy)
- wejście po drabince alpinistycznej na wysokie drzewo

i

most linowy między drzewami (błyskawicznie - jak ja to lubię).
- szukanie z czołówką dwóch perforatorów w podziemiach(spoko)
- znajomość literatury regionalnej – przyporządkowanie 4 utworów czterem pisarzom śląskim (obciach)
- skakanka ( jakby biegania nie wystarczyło)
Łukasz rządzi nawigacją. Studiuje mapę podczas gdy ja wykonuję zadania specjalne lub biegnę podbić kartę startową.

Ostatnie kilometry do mety pierwszego dnia zawodów usytuowanej przy Radiostacji Gliwickiej Łukasz podkręca tempo. To jego taktyka - ostry finisz. Dzięki temu udaje się minąć kilka zespołów. Wylądujemy na 28 miejscu i na trzecim miejscu w kategorii MV. Jest dobrze ale nie najgorzej jest. Za nami 46 zespołów. Jednak różnice czasowe są niewielkie a jutrzejszy dzień będzie dniem prawdy.

Drugi dzień zawodów

Pojemnik pełnoziarnistego makaronu z puszką tuńczyka i pomidorem (a wszystko to mocno zakrapiane oliwą extra virgin i cytryną) to moje podstawowe paliwo na drugi dzień zawodów. O 9:00 ruszamy na rowerach w gronie 70 zespołów spod Radiostacji w Gliwicach na16 punktów kontrolnych rozmieszczonych na 60 kilometrowej trasie. Każdy zawodnik dostał tuż przed startem specjalną mapę z zaznaczonymi punktami kontrolnymi. Obowiązuje kolejność zaliczania punktów. Już na starcie zespoły rozjeżdżają się w różne strony wg swojego planu nawigacji. Po kilkunastu minutach wraz z kilkoma zespołami docieramy do pierwszego punktu. Pomarańczowy lampion z perforatorem umieszczono po drugiej stronie strumyka. Łukasz zostaje przy rowerach i zastanawia się nad trasą do PK2, ja pędzę do lampionu, po kamieniach pokonuję strumyk i odbijam kartę startową. Niektórzy zaliczają kąpiel i błoto.
Do drugiego, trzeciego i czwartego punktu docieramy jak po sznurku. Nawigacja bezbłędna. Trzymamy się czuba. Teraz 6 km ostrego kręcenia nad Jezioro Czechowice do PK5.
Pogoda rześka, wymarzona na rower. Noga świetnie podaje. Łukasz tak jakby dopiero się rozkręcał ale zostaje trochę w tyle. Nie poganiam bo wiem, że dzień przed zawodami ukończył górski maraton i to na czwartym miejscu. To dla niego trzeci dzień napierania. Musi być zmęczony.
Na plaży czekają kajaki i pierwsze zadanie specjalne. Wzdłuż brzegu jeziora w zatoczkach rozmieszczono 5 punktów z perforatorami. Trzeba je odnaleźć i przedziurkować kartę. Wskakujemy w kapoki i odbijamy od brzegu. Łukasz z przodu, ja z tyłu z kartą startową i mapką jeziora z zaznaczonymi punktami A; B; C; D; F. Tak jak przypuszczałem kajak nie zawsze trzyma się kursu.
A i B odnalezione. Wypływamy z zatoczki w stronę C. Prawie całą uwagę skupiam nad poprawieniem wiosłowania. W dłoni razem z wiosłem trzymam kartę startową i mapkę jeziora tak aby zerkać na mapkę i mieć w pogotowiu kartę do podbicia. Wystarczył mocniejszy powiew wiatru i obie wylatują mi z ręki. Niestety startowa wpada do wody i znika w jej odmętach.
Pomyślałem i zanuciłem sobie. To już jest koniec. Nie ma już nic. Jesteśmy wolni. Przygotowania, udany pierwszy dzień napierania, apetyt na pudło w kategorii, dobry dzisiejszy początek... wszystko to utonęło nagle razem z kartą. Zawody zmieniły się w wycieczkę. Podejrzewam, że Łukasz z uwagi na szacunek dla starszych nie okazał tego co pomyślał. Pozostało nam popływać na kajaku i być może rekreacyjnie zaliczać pozostałe 11 punktów. Krążymy po jeziorze wypatrując karty. Nawet ratownik z obstawy zawodów gotów jest zanurkować po nią. Czas płynie. Namawiam Łukasza by odszukać pozostałe punkty C; D i F, i potwierdzić to perforacją na mapce jeziora.
Ku naszej nieopisanej radości sędzia zalicza wykonanie zadania i wręcza zastępczą kartę na dalszą trasę. Nadzieja umiera ostatnia. Wiemy, że z czuba spadliśmy do ogona rajdu ale lepsze to niż dyskwalifikacja. Teraz liczy się każda dogoniona drużyna. Śmigamy do portu (PK6) gdzie zaliczam rzut kołem ratunkowym do boi. Dalej dwadzieścia km przez PK7 do PK8 gdzie czeka nas leśna orientacja. Zostawiamy rowery i kolejne 5 punktów do odszukania w lesie. Tu Łukasz szaleje. Bieg non stop i skróty. Widać, że uwielbia orientację z buta. Ledwo nadążam za nim. Dla mnie 6 km biegania po lesie jego tempem to masakra. Ale efekty widać. Mijamy kilka zespołów. Teraz rowerem przez PK9 do PK10 – na rolki. Po drodze zatrzymuje nas zespół, któremu zwinęli plecak na punkcie kontrolnym. Nie mają nic i ledwo zipią. Ratuję ich batonem i 10 zetami. Łukasz wskakuje do sklepu po colę i pierniki bo i jemu siadają baterie. Na PK10 zaczyna padać. A tu 9 km rolek. Dla mnie to pikuś ale Łukasz dopiero trzeci raz ma rolki na nogach. O dziwo, przy tylko jednej glebie w miarę sprawnie zalicza trasę. Prawie w ulewie wskakujemy na rowery i na maksa tą samą ścieżką co na rolki napieramy 10 km do kolejnego punktu. W Łukasza wstępuje nagle demon tak, że nie odstaje a wręcz narzuca tempo. Łykamy kolejne zespoły. Docieramy do PK13 gdzie na terenie Aeroklubu trzeba zaliczyć wspinaczkę na ścianę. Powierzam to Łukaszowi. Zaliczone. Kręcimy na PK14 czyli na basen „Neptun”. Tu szukam ukrytego dziurkacza w pokoju zabaw dla dzieci. Zaliczone. Ulicami Gliwic nawigujemy na PK15 gdzie w Parku Kultury i Wypoczynku przygotowano orientację wg GPS. Drużyna dostaje GPS z wczytanymi trzema punktami. Należy wg wskazań (strzałka i odległość) dotrzeć do tych punktów. Znowu Łukasz bezbłędnie, biegiem naprowadza na punkty. Przed nami ostatnie dwa odcinki. Do PK16 na stadionie miejskim i meta pod Radiostacją. Na stadionie ostatnie zadanie specjalne. Należy strzelić jedenastkę zawodowemu bramkarzowi. Zaczyna Łukasz słupkiem i poprzeczką. Ja strzelam tuż przy słupku a drugi strzał broni bramkarz. Dopiero bomba Łukasza zalicza zadanie. Napieramy ostatnie kilometry na metę. I na tym odcinku udaje się kogoś dopaść. Z zabudowań wyłania się niczym Wieża Eiffela, potężna, drewniana wieża Radiostacji Gliwickiej, symbol naszego Rajdu. Mieścimy się w limicie i w pięćdziesiątce. Do pudła w kategorii sporo brakło. Ale jest czwarte miejsce i


słodko-kwaśny uśmiech.

PS
Pod Radiostacją festyn na zakończenie zawodów. Na scenie topowa instruktorka prowadząca aerobik dla młodych zgromadzonych pod sceną. Czadowa muzyka. Bez zastanowienia dołączam do ćwiczących. Kapitalne pół godziny roztrenowania. Trochę wygłup ale jakże pomocny ścioranym mięśniom.


Łukasz, dzięki za wspólne napieranie.



Seta z browarkiem 0,5

Niedziela, 6 maja 2012 | dodano: 08.05.2012

.
.
.
Owocowe drzewa sypią płatkami kwiatów.
Rozpoczyna się czas guguł.

Przekwitanie.

Niektórzy w Zajeździe rozpoczynali niedzielny ranek setą i browarkiem.
My setę zaliczymy dopiero pod wieczór ale browarek był już na początku wycieczki przed Białą Błotną.



Wiejska dróżka prowadząca wzdłuż Białki zasłana drobnymi., białymi płatkami kwiatów przydrożnych wiśni i jabłoni doprowadza nas do starego młyna.


Młyn na Białce w Białej Błotnej.

Mijamy kolejne miejscowości położone nad rzeką Białką: Młyny, Zdów. W Zdowie Białka bierze swój początek źródłem spod Skałki.
Kierujemy się na Żarki.


Żarki-Leśniów. Sanktuarium Matki Bożej Leśniowskiej Patronki Rodzin.

Przed nami jeszcze tylko 50 km i utęskniony domek. To da setę a browarek 0,5 czeka w lodówce.



Wytyczanie Peta Orbity - (cz 3) od Włoszczowy do Pradeł

Sobota, 5 maja 2012 | dodano: 08.05.2012

Ostatnio skończyłem objeżdżanie Peta Orbity we Włoszczowej. Dzisiaj w planach dalszy odcinek aż do Pradeł. Kierujemy się razem z anwi do Włoszczowej promieniem przez Maluszyn i leżący 4 km za nim Kurzelów. Ten kierunek jest dla mnie podróżą sentymentalną w czasy chłopięce, przez wieś skąd pochodzi tata. Maluszyn był wsią letniskową co dla mnie przekładało się na pracę przy żniwach, kąpiel w Pilicy i ulubione spanie w stodole.


Tu przy nowym moście w Maluszynie rozpoczyna się spływ kajakowy po krętej Pilicy.


Maluszyn ma nowy problem. Czyje racje zwyciężą?

Tworząc drzewo genealogiczne zaglądam na cmentarze na których leżą moi przodkowie i osoby z rodu Arabasów. W Maluszynie jest 14 grobów rodzinnych. W Kurzelowie na cmentarzu, jeszcze nie byłem a podobno też są.


Modrzewiowa Kaplica cmentarna w Kurzelowie z pierwszej połowy XVII w.

Niestety pobieżne przeczesywanie cmentarza nie przyniosło rezultatów. Temat pozostał. Następne godziny to sprawdzanie drogi asfaltowej od Włoszczowej przez Szczekociny i dalej w kierunku Kroczyc.
Na noc zatrzymujemy się w przydrożnym Zajeździe. Tanio, miła gospodyni, świetne jedzenie. Nawet złota rybka przy barze gotowa spełnić trzy życzenia każdego gościa.


Złota rybko spraw bym ukończył Peta Orbitę.

mapa Peta Orbity



Wytyczanie Peta Orbity - (cz 2) od Wielunia do Włoszczowy.

Środa, 2 maja 2012 | dodano: 03.05.2012

Nocowałem u Sióstr Antoninek w Wieluniu.
6:30 Msza w kaplicy.
Herbatka.
Wspaniała, opiekuńcza Siostra Franciszka z pojawiającym się co chwila zadziornym uśmiechem żegna mnie o ósmej rano życząc szerokiej drogi.

Na dziedzińcu Zgromadzenia.

Przede mną zadanie dnia: Sprawdzić i ew. skorygować trasę Peta Orbity od Wielunia do ... No właśnie dokąd? Czy noga będzie podawać po wczorajszym ścioraniu?
Marzy się dwusetka. Świadomość, że jutro nie trzeba iść do pracy pozwala wyluzować i nie gonić na łeb na szyję.
Na początek 65 km szerokiego bo półtora metrowego pobocza ósemki.

mapa Peta Orbity w opracowaniu
(uzupełnię)



Gaszyn - III Mistrzostwa Regionu Wieluńskiego w NW.

Wtorek, 1 maja 2012 | dodano: 03.05.2012

Po 66 km docieram rowerkiem do Gaszyna. Do startu pozostały dwie godziny.
Szykuje się niezłe piekło. Z nieba leje się żar. 8 km pofałdowanej, zróżnicowanej trasy. Powalczę w M60+.


Na rower to tylko kije składane.


Wśród mocnych.


Najgorszy odcinek - kamienista droga w budowie.


Po mojej prawej Krzysiek z Blachowni, po lewej Andrzej z Gaszyna (dyrektor biegu) - wymarzone towarzystwo serdecznych przyjaciół.


Pierwsze w życiu najwyższe pudło.
Ku wielkiemu zaskoczeniu w kategorii M 50. Za trzy miechy pożegnam tę kategorię.