krzara prowadzi tutaj blog rowerowy

krzara

Wpisy archiwalne w miesiącu

Luty, 2010

Dystans całkowity:167.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:41.75 km
Więcej statystyk

O! Lala! i O la la!

Niedziela, 28 lutego 2010 | dodano: 01.03.2010

O! Lala! i O la la!


autor

Jeśli podejść do tego chronologicznie to powinienem zacząć od ,,O! Lala!” czyli od cudownych lal stojących na parapetach herbaciarni.
Jeśli na żywioł to „O la la!” było najmocniejszym akcentem dzisiejszej wycieczki.
Wybieram to drugie bo jeszcze długo będzie mi to spędzać sen z oczu i na pewno będę opowiadał o tym wszystkim bikerom jako rowerową anegdotę.
A więc było to tak.
Gdzieś na siedemdziesiątym kilometrze, w drodze powrotnej,
anwi zarządziła popas. W zasadzie nie jesteśmy głodni bo jedziemy jeszcze na czerwonym barszczyku z pasztecikiem. Ale w plecaku wiozę chrypiące bułki z szynką, kupione wcześniej, po drodze przez Anwi i głupio byłoby dowieźć je do domu. Jak prawie zwykle, zgodnie wybieramy miejsce na posiłek. Wycinka poranionego zimą przydrożnego lasu. Przygotowane do wywózki pnie drzew ławami i stołami naszego poobiadku.
Cykam kilka nieudanych fotek (i tu mam problem, wrzucić choć jedną jako dowód mojej prawie zwykle prawdomówności czy wyrzucić wszystkie do kosza). Wybieram to pierwsze bo to ewidentnie działa na moją korzyść. W końcu o jakieś plusy człowiek musi zadbać.



A więc po bułce, po pysznej bułce, chyba kajzerce (ale mogę się mylić bo ja preferuję tradycyjne duże i tylko takie kupuję). Po łyku powerada (przyzwyczajam się do częstego picia ale małymi ilościami).
Zajęło to nam może kilkanaście min i w drogę. Wytaczamy się na główną asfaltową a nią pomyka rasowy kolarz. Na góralu, semisliki, bez błotników, ubiór i ogólnie wszystko wskazuje na fachowca a ja jak prawie zwykle takiego rozpoznam. Przemyka obok nas i rzuca wesołe ,,witam”. Nie wiem czy usłyszał w odpowiedzi nasze ,,witam” bo już był daleko w przodzie. Gość jest w porzo ale wyczuliśmy w jego głosie ciepłą, powiedziałbym niby bezbolesną ironię. No bo biker bikera nie powinien urazić. Jeśli już to w równej walce na zawodach. Wiem że chciał powiedzieć <<Jak to miło zobaczyć parę staruszków jeszcze nie wiosną, na rowerach i to w kaskach, i to w całkiem niegłupim ubraniu rowerowym. A że macie założone błotniki, opony z grubymi klockami i plecak z dobytkiem to wybaczalna zapobiegliwość>> .
Jak to sobie wszystko wyobraziłem, jak to wszystko dotarło do mojego ego, reakcja mogła być tylko jedna. Synku, trochę pokory. Synku, nie lekceważ żadnego bikera. Choćby ci się jak prawie zwykle wydawało że masz rację. Ok., babe wyprzedziłeś boś młodszy i lepszy ale po co szpanujesz.
Oczywiście nie mogłem od razu spróbować dać mu nauczkę. Nie odważyłbym się zbyt pochopnie ryzykować aby nie wystawić się do wiatru. A propos wiatru to go akurat nie było. To znaczy był ale jakby go nie było bo wiał w tę samą stronę czyli nam w plecy i przy dużych prędkościach nie odczuwało się go. Zauważyłem, że młody ciągnie równo a my weszliśmy na wyższe obroty i nie tracimy do niego dystansu. Odezwała się we mnie sportowa żyłka i postanowiłem podciągnąć do niego. Głupio mi trochę było bo musiałem odskoczyć od Anwi. Czasami toleruje moje rowerowe odskoki. Nawet wydaje mi się, że zachęca mnie do nich (a niech się podmęczy). Z ogromnymi wyrzutami sumienia ruszyłem w pościg. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że starałem się, a ja jak prawie zwykle staram się, podczas całej, dzisiejszej, wietrznej jazdy kontrolować narzuconą, ostrą prędkość i robić zasłonę od wiatru dla Anwi. Kości zostały rzucone. Cisnę do młodego z zamiarem uczepienia się go i jechania jak najdłużej z nim na kole. Niech trochę zmieni zdanie chociaż o mnie. Udało się mimo lekkich wzniesień ale moja niezła prędkość zachęca mnie do dalszego ataku. A gdyby tak wyskoczyć przed młodego? Choć trochę poprowadzić? Widzę że młody nie ciśnie aż tak bardzo z górek więc mnie w to graj. Dołożyłem i mam go za sobą. A jak za sobą to nie oglądając się cisnę z każdej górki na maksa. Może mu odjadę. Droga dobra, asfalt suchy. Bujam się. Kilometry mijają. Czekam na moment aż z mojej lewej strony ukaże się młody, pociśnie i odjedzie mi. Nie mam odwagi spojrzeć za siebie. Wreszcie jest! Widzę obok czubek jego przedniego koła.
Żal odpuścić przy pierwszym ataku. Dokładam. Licznik pracuje w zakresie 35-45. Kolejne ataki młodego. Raz z lewej raz z prawej ale nie może mnie wyprzedzić. Nie pozwalam mu się nawet zrównać ze mną. Błyska mi tylko jego przednie koło. Wiezie się. To mi wystarcza. Postanawiam powalczyć z nim do Konopisk a więc jeszcze ze dwa kmy i tam poczekać na Anwi. Przeproszę ją później za nieeleganckie zachowanie. Na pewno wybaczy jak zwykle.
Jak dam radę to gościu pęknie z wściekłości. Widzę wieżę kościoła, jest dobrze, dojeżdżam do skrzyżowania, zwalniam i po raz pierwszy oglądam się za siebie by z uśmiechem spojrzeć w oczy młodemu.
Anwi to Ty?! Niemożliwe! O la la!
A gdzie młody? „Chyba nie dał rady i jedzie gdzieś za nami”

A teraz o prawdziwych lalach.
Gdzieś na sześćdziesiątym kilometrze Anwi zarządziła obiad. Oczywiście obiad w wykonaniu bikera, który ma przed sobą pięćdziesiąt kilosów i małą kieszonkę na kasę to nie schabowy z lampką wytrawnego wina. Pada propozycja czerwony barszczyk z pasztecikiem. Jak prawie zwykle nie marudzę i zgadzam się choć w podobnej cenie kusi jeszcze kilka propozycji. Cena właściwie wzięta z kosmosu bo całe 3,50. Człek nie wie czy się nie pomylił. A do tego to wszystko dzieje się w uroczej herbaciarni (sic! – tu żadnych, nawet piwnych procentów nie uświadczysz). Obiekt, dawny budynek folwarczny stojący z boku pałacyku w Koszęcinie - siedzibie zespołu Śląsk, który przy dofinansowaniu UE zamieniono w nowoczesny Klub Artysty, z zewnątrz nie przyciąga i nie zaprasza niewtajemniczonych. Gdyby nie dociekliwość Anwi przejechalibyśmy obojętnie obok niego. W lecie parasole na zewnątrz coś sugerują. Teraz ich nie wystawiono a napis na drzwiach skromniutki. Stawiamy rowery pod oknem co by mieć na nie baczenie i zaglądamy do środka. Puchy. Po prawej kameralna na cztery stoliki herbaciarnia. Po lewej hol ze skórzanymi kanapami i wielka sala klubowa. Na górę (część muzealna i hotelowa) prowadzą eleganckie, drewniane schody. W herbaciarni, za bufetem jak się później okazało urocza, elegancko ubrana, rozmowna (od razu domyśliłem się bo ja jak prawie zwykle słusznie domyślam się) Pani Basieńka, była członkinia Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk. A takie oprócz tańczenia i śpiewania musiały obowiązkowo być ładne. To już siedemnaście lat minęło jak odeszła z zespołu ale emanuje nim nadal. Pani Basieńka przygotowuje zamówienie a my okupujemy stoliczek przy pianinie i oknie z rowerami.
A na parapecie okiennym - lala. Upięte zasłonki czy firanki, nie wiem bo jak zwykle tego nie rozróżniam tak jak sukienki od spódnicy, tworzą coś w rodzaju kurtyny rozsuniętej na boki. Drewniany parapet sceną a głębia okna scenografią. A jakaż może być milsza scenografia dla bikera jak nie jego rower? Lala występuje. To musiało znaleźć się na zdjęciach dla BS.



Kolejne sceny – drugie i trzecie okno, kolejne artystki.
Kierownikiem artystycznym Pani Basieńka a lale to jej część prywatnej kolekcji.



Na nogach obłocone SPDy, przepocone koszulki rowerowe, plecak i kaski obok stolików a tu powiało Kulturą. Kameralny lokal służy artystom w tygodniu podczas ich codziennej pracy, to i wystrój odpowiedni a i ceny pracownicze. A artyście trzeba podać elegancko. Bo artysta to esteta. Iwona w rozmowie nawiązuje do jednego ze scenografów ZPiT Śląsk, który pracował swego czasu w częstochowskim teatrze. Zabłysła. Woda na młyn. Jako, że lokal pusty a przed nami domówiona herbatka, wdajemy się w dłuższą rozmowę z Panią Basieńką. O tym jak z mężem baletmistrzem kilkakrotnie robiła turne po Stanach i Australii wraz z zespołem. O tym jak ciężko tańczyć i jednocześnie śpiewać. O Stanisławie Hadynie, o obecnych realiach zespołu. Ale jak prawie zwykle brakuje czasu. A więc „Do zobaczenia”. Tu się chce wracać. Super meta.


autor



S1

Czwartek, 25 lutego 2010 | dodano: 25.02.2010

Proste jak świński ogon a dopiero dzisiaj, po trzech latach na to wpadłem.



VI LO (11)- "Ja jeszcze z wiosną się rozkręcę...."

Poniedziałek, 22 lutego 2010 | dodano: 22.02.2010

Dupa boli po trzytygodniowej przerwie. Znowu trzeba będzie ją uformować do siodełka.
Druga ważna sprawa to ubytek wielu, nawet kilkudziesięciu tysięcy kcal. Biegałem w Jakuszycach z pulsometrem. Dziennie 40 - 50km i w ciągu 4godz traciłem przeszło 2500kcal. Niby uzupełniałem to kilkoma żywcami ale to chyba za mało. Jem na okrągło bo cały czas czuję głód.
Ten dzisiejszy, wieczorny rowerek to wielka kicha. Wy to jeździcie sobie z jakimś ciekawym celem i ubarwiacie fotkami to to, to tamto. A ja po ciemku pomykam wzdłuż lini tramwajowej jak jakiś nocny tramwaj. Żeby było śmieszniej to zajęcia dzisiaj odwołano i po 8km pocałowałem klamkę zamkniętej sali. Może lepiej byłoby oglądać jak nasi "zdobywają" medal w skokach drużynowych na igrzyskach w Vancouver.
I trzecia ważna sprawa. Nie skończyłem jeszcze z biegówkami więc możecie spokojnie nie zaglądać na mój blog przez kolejne dwa tygodnie. I tak szalonego Kajmana już nie dogonię. Podpadam u Anwi, Niradharay i Alistar. Na pocieszenie pozostaje mi dojrzewające winio z dzikiej róży i pyszna nalewka z tarniny (Anwi, ja tylko dwa razy próbowałem czy nie psuje się).
Ale jak sobie zaśpiewałem Skaldów...a szło to jakoś tak..."Ja jeszcze z wiosną się rozkręcę, ja jeszcze z wiosną się roztańczę..." to wdzięczny jestem Osieckiej za wlanie we mnie i otuchy i wiary. Ona też chyba lubiła jeździć na rowerze. A ja też lubię tańczyć.



VI LO (10)

Wtorek, 2 lutego 2010 | dodano: 02.02.2010

To już dziesiąty z rzędu poniedziałkowy, wieczorny wyjazd na trening. Zima trzyma. Dzisiaj dopadało nawet parę cm śniegu. Ciężko się jeździ ale za to większa satysfakcja z jazdy.